
Oczywiście teraz, gdy Piwna Rewolucja trwa w najlepsze trzeba było odświeżyć nieco ten styl i zastąpić tradycyjne angielskie chmiele amerykańskimi.
Na warsztat idzie Doctor Brew i jego interpretacja. W zasypie mamy szyszki zza oceanu, a dokładnie Cascade, Magnum, Galaxy i Motueka, z czego ta ostatnia jest rodem z Australii. Goryczka to srogie 90 IBU, a alkohol 6,2%.

Aromat po odbezpieczeniu kapsla głównie słodowy, z cytrusowymi akcentami. W szkle mętnie, mało przejrzyście, kolor to ciemny bursztyn. Nad piwem uformowała się ładna czapa białej piany, która dość szybko się dziurawi. Teraz zapach jest głównie żywiczny i karmelowy, trochę za mało świeżości. Brakuje głównie owoców, które mają wnosić właśnie tę "Amerykę" do trunku.
Czas na pierwszy łyk. W smaku jest trochę lepiej. Bardzo fajna goryczka z każdym łykiem jest coraz bardziej odczuwalna. Podobnie jak w aromacie brakuje tej "nowej fali". Jest za to odczuwalny alkohol. Jak na 6,2% czuć go bardzo mocno. Im dłużej tym cieplej. Im cieplej tym piwo traci na pijalności. Dochodzi do tego za duże wysycenie i zalegająca goryczka. Piwo robi się mdłe i z każdym łykiem trudniejsze w odbiorze.
Zapowiadało się spoko, ale wyszło bez szaleństw. Ze stajni Doctorów, ze wszystkich chmielonych mocno piw, to chyba najmniej przypadło mi do gustu. Szkoda, bo sypanie szuflami chmielu to poniekąd wizytówka tego browaru i wszystkie poprzednie napitki jakie od nich piłem były pierwsza klasa. Na cóż bywa...
Aromat 4/10
Wygląd 8/10
Smak 4/10
Ocena ogólna 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz